Fantastyczne opowieści #28 – ,,XVIII Dywizja” (1/2)

XVIII Dywizja – projekt (n.d.)
Autorstwa Nerevana(Tajemnice Antagarichu)

XVIII DYWIZJA

Przeróżne cuda kryją się w zakamarkach świata. Szczególnie lasy i pustynie (nie wspominając już o morzach i oceanach, których głębiny wciąż są dla nas niebywałą zagadką!) o przeogromnej powierzchni, zachwycające wszystkich swym urokiem, tak, zwłaszcza one próbują ukryć przez oczami profanów Rzeczy, które powinny na zawsze zostać zapomniane. Rzeczy potężne i cudowne, ale niebezpieczne.

Niewiele person miało odwagę zapuścić się do lasu Carrafors leżącego niecałe dwieście mil na południe od Pierwszego Ogrodu. Był to największy obszar zielonych połaci w Imperium: a kto wie, czy i nie na całym świecie? Na północ mroźne góry Dravhoold, na wschód pustynie i ziemie jałowe kraju anarchii, gdzie wznosi się olbrzymia twierdza wyklętej czarownicy Zisy szkolącej tam zastępy nowych magów przeciwstawiających się Boskiemu porządkowi, na południu wielkie Morze Valaahard. Zachodnią granicę Imperium wyznaczała przeogromna przepaść, niby pęknięcie w ziemi głębokie tak, by dna nie było widać, a szerokie na co najmniej kilka kilometrów. Ludzie szemrali, że to zejście do Piekieł, a po drugiej stronie państwo diabłów jest, tak przynajmniej prosty (a jednak niczym sól dla ziemi, niezbędny) lud szemrał; magowie wiele teorii wysuwali, zaś badacze jeno marzyli, by dostać się tam.

Żadnej naturalnej przeprawy nie odnaleziono, a tak olbrzymi most wykonać było niepodobna (choć chodziły słuchy, jakoby Miłościwie Panujący Imperator zbierał materiały na budowę, a dzieła mieli dokonać jego następcy, ale i to było jedynie nie potwierdzoną plotką- ale od takich wieści zawsze się zaczyna). Ani za południową wodę, ani za twierdzę Zisy nikt z Imperium nigdy nie dotarł, więc większego i wspanialszego, a zarazem bardziej niebezpiecznego boru, niż Carrafors nie znano. Niebezpiecznego, ba! mało powiedziane. Tam i na rośliny niewinne należało uważać, bo mogły chapnąć albo otruć jakimś paskudztwem. A bestie tam żyjące, och! To już groza człowieka przejmowała na samo wspomnienie istot, które żyją tylko tam, a których żaden przyrodnik nie miał odwagi zbadać i opisać. I sama natura była jakby wrogiem dla wszystkich niechcianych gości: bagna, grzęzawiska, ruchome piaski, gęste zarośla gdzie się nie obejrzeć. Taka była codzienność pradawnego boru Carrafors i nie dziw, że w jego okrutne progi rządzące się brutalnym prawem przetrwania wstępowali tylko desperaci, szaleni awanturnicy, równie (bądź bardziej) szaleni badacze i magowie albo…

No właśnie. Albo zdyscyplinowani, twardzi żołnierze, którzy otrzymali wyraźny rozkaz i nie złamią go zarówno ze względu lojalności, jak i tego, że za nieposłuszeństwo czeka ich pozbawienie najważniejszej części ciała, to jest głowy. Z reguły były to akcje samobójcze i dowódcy dobrze o tym wiedzieli, więc siłą rzeczy nie było sensu wysyłać tam ludzi. Ale oczywiście są wyjątki, olbrzymie wyjątki. Takie jak rozkaz samego Imperatora. Oczywiście nie wysyłano wówczas zwykłych wojskowych: potrzebny był odpowiedni człowiek po odpowiednim szkoleniu i z odpowiednimi umiejętnościami wyposażony w odpowiedni ekwipunek. Jeszcze zabawniejsze było to, że rozkaz nie był świadomy: Imperator nie mógł przewidzieć, iż na poszukiwania wymarzonego sobie przez Niego przedmiotu należało udać się do Carrafors. Ostatecznie jednak to nic nie zmieniało. Nic a nic.

Dziwów ukrytych wśród pradawnych drzew było wiele i nie zanosiło się na to, by ktoś prędko je wszystkie odkrył. Tego dnia jednak jeden został ujawniony. Kto wie, czy nie jeden z najbardziej legendarnych?

W sercu przepotężnego boru wznosił się niewielki budynek otoczony wokół w promieniu na oko dziesięciu metrów wysokim, kamiennym murem. Budowla ta zgoła przypominała starodawny grobowiec zatraconego dawno plemienia, które mogłoby wieki temu tu żyć, gdyż zarówno styl architektoniczny, jak i wszystko inne znacząco różniło się od tego, co ujrzeć można w Imperium i poza nim. Kamienie, które były materiałem budulcowym były już poranione tępym ostrzem Czasu; widoczne były na nich wyraźne pęknięcia, zaś pnącza i roślinność postanowiła osłodzić te rany biorąc mury i ściany w swe objęcia. Sam budynek był zbudowany na planie ośmiokąta, za dach służyła kopuła. Wejściem były masywne, drewniane drzwi pokryte rytami. Po obu stronach wejścia stały posągi. Pierwszy przedstawiał anioła w zbroi, trzymającego w jednej ręce wagę, w drugiej ogromny miecz. Drugi zaś demona o skrzydłach nietoperza z przerażającym wyrazem twarzy i pustymi oczodołami dzierżącego obiema rękami katowski topór. A wszystko to w kolorze wyblakłej żółci.

Od muru i miejsca, gdzie zapewne niegdyś stała brama do wrót wejściowych prowadziła wykładana
(spękanymi, obrośniętymi i żółtawymi) kamiennymi blokami ścieżka. Człowiek, który akurat postawił na niej swą nogę miał świadomość, że jest pierwszą istotą rozumną, która tu dotarła przez ostatnie kilkaset lat. I był z tej świadomości niezwykle dumny. Poświęcił dużo czasu, by odnaleźć to miejsce. Przewertował wiele woluminów starożytnych ksiąg, rozlał wiele krwi, zarówno cudzej, jak i własnej. Wszystko z rozkazu Jego Królewskiej Mości. Wszystko dla jego kaprysu. Był tylko marną marionetką, ale to nie zmieniało faktu, że udało mu się odnaleźć miejsce, które wielu uważało jeno za dziecinną opowiastkę i mit.

On! On tego dokonał, on, Aleksander Nahuriel Dreschel i nic innego się nie liczyło. Duma sprawiała, że serce biło mu szybciej, a strach milknął pod naporem szalonej, aroganckiej odwagi. Żadne niebezpieczeństwa czające się w owianym złą sławą borze Carrafors nie były wystarczająco przerażające, by w takim momencie go złamać. O nie, nie teraz. Choćby i sam demon wyskoczył z czeluści piekielnych ze zgrają chochlików i stanął mu na drodze do tych drzwi grożąc torturami i katuszami wymachując przy tym widłami.

To, co rzucało się w jego ubiorze w oczy to przede wszystkim zawieszona przy pasie szabla oraz rewolwer. W drugiej kolejności przewieszony przez ramię zielony płaszcz, na którym wyszyty czerwonymi nićmi był wzór insygniów władzy Imperatora, dając jednoznacznie do zrozumienia, że ten człowiek jest w służbie dworu i lepiej nie szukać z nim zwady.

Powoli wszedł po schodkach prowadzących do wrót mijając przy tym posągi, które od wieków nieustannie stały na swym milczącym posterunku. Sięgnął po klamkę: ledwo jej dotknął, uchwycić nawet nie zdążył, a spadła na ziemię z łoskotem; z pobliskiego drzewa zerwało się kilka przestraszonych ptaków uciekających przed profanacją świętego leśnego prawa ciszy. Przybysz zaklął cicho pod nosem i spróbował delikatnie popchnąć drzwi. Nic z tego. Włożył w tą czynność nieco więcej siły. Nadal bez reakcji. Drewno wyglądało na bardzo stare, lecz w przeciwieństwie do klamki trzymało się hardo.

Wejście pokornie poddało się jego woli dopiero po użyciu starego jak świat, brutalnego i chamskiego, ale niezwykle skutecznego argumentu jakim była noga, bardzo solidny but oraz mocny kopniak. Zawiasy puściły, całe wrota wpadły do środka wzburzając chmury kurzu. Wędrowiec cierpliwie poczekał, aż opadnie on i dopiero wkroczył do środka. Nie zdziwiło go, że za drzwiami znajdowały się prowadzące w dół kręcone schody, budynek był bowiem zbyt mały, by pełnić przypisywaną mu funkcję… magazynu.

Przybysz oparł się o (kamienną oczywiście) poręcz schodów i wyciągnął z przewieszonej przez ramię sporej torby twardo oprawioną księgę o tytule Kryptoarcheologia oraz Rzeczy i Artefakty różne, a dawne. Kroniki historyczne i fakty a legendy i podania. Za pomocą wszytej w oprawę zakładki błyskawicznie odnalazł interesujący go rozdział: Rzeczy niebiańskie, przerzucił kilka stron, aż zobaczył podrozdział Mistyczna Sala Luster. Rad, że szukanie ma za sobą, wyszedł na chwilę z budynku i usiadł na schodach opierając się o cokół posągu anioła. Światło słoneczne pozwalało o wiele lepiej korzystać z dobrodziejstwa czytania, niż ciemne wnętrze pozbawione okien. Aleksander zaczął czytać interesujący go fragment; nie pierwszy raz co prawda, ale przezorności nigdy za wiele. Bądź inaczej: strzeżonego Pan Bóg strzeże.

Legenda mówi, że podczas zagłady rzekomej Sali Luster (której istnienia bądź nieistnienia dotąd nie udowodniono; jest to zapewne problem nierozwiązywalny, o ile nie przetrwały jakieś ruiny, co jednak jest bardzo wątpliwe) dwóch aniołów (mianowicie Nahuriel i Leopold) na rozkaz Najwyższego zabrało z niej najcenniejszą z ukrytych tam Rzeczy, zwaną Lustrem Dusz. Według podań Lustro to zawierało jakową potężną, acz niezrozumiałą Moc, najpewniej Boską; mniej liczne, głównie ezoteryczne źródła magów wskazują na Jej pochodzenie źródło demoniczne. Miało ono (Lustro) uzdrawiać chorych na ciele i duszy, pokazywać przyszłość, wyjaśniać znaczenie snów i pokazywać inne Plany. Wersje ezoteryczna (gł. kabalistyczne księgi Farrenharva oraz, w mniejszym stopniu, Tyriucsa z Ydhort) napominają coś o możności komunikacji z Wyższymi Bytami (gł. demonami) poprzez Lustro niczym poprzez otwarte okno. Jeszcze inna interpretacja mocy zawieranych przez Lustro Dusz została opracowana przez Garreta Lokkenberga: wg niego Lustro sprowadzało obłęd. Żadna jednak interpretacja ani twierdzenie nie zostało potwierdzone i wszystkie były zapewne tylko wymysłami; choć wielu zarzekało się, że patrzało bądź nawet posiadało Lustro, to wszyscy oni byli jeno szarlatanami próbującymi zbić majątek na naiwnych.

Nahuriel oraz Leopold mieli za zadanie przetransportować Lustro Dusz do Komnaty Kryształów: miejsca nie mniej zagadkowego, aniżeli Sala Luster. O Komnacie w swoich traktatach wspominają Sarion ze Wzgórza, Cirian z Sahugani oraz tajemniczy anonimowy wędrowiec, którego notatki odnaleziono na obrzeżach Pustyni Saahar (patrz bibliografia). Legenda podaje, jakoby aniołowie podołali zleconemu im zadaniu, ale Leopolda ogarnęła tak wielka ciekawość, iż spojrzał w Lustro mimo ostrzeżeń Nahuriela. Leopold zobaczył ponoć tak straszliwe rzeczy, że oszalał. Został on skarany przez Najwyższego: od tamtego momentu miał pilnować Lustra dzień i noc, nie odchodząc od niego na krok.

No to ładnie, pomyślał pokorny sługa Imperatora, kapitan Dreschel.

Mit stwierdza, że Leopold po dziś dzień przebywa w Komnacie Kryształów i pilnuje Lustra Dusz przestrzegając każdego, by zawrócił i nie śmiał spojrzeć się w tajemniczy Artefakt.

Kronika Drugiej Wojny stwierdza, jakoby Świętej Pamięci Imperator Darius XI miał w swym posiadaniu Lustro i użył go w trakcie bitwy pod Salvehiro, ale nie wiemy w jaki sposób ani nie znamy żadnych innych detali. Również Kronika Dziejów Minionych napomyka o Lustrze jako prastarym Relikcie z czasów Pierwszego Buntu, jednak ponownie jesteśmy pozbawieni jakichkolwiek szczegółów.

Przez wiele lat ponawiano próby odnalezienia zarówno Sali Luster (bądź jej pogorzeliska) lub Komnaty Kryształów, atoli wszystkie zakończył się fiaskiem, a ponadto były ofiary. Zarówno Salę, jak i Komnatę uznano za mit i wymysł i zaniechano wszelkich prób ich odnalezienia.

A jednak, pomyślał. Zamknął księgę i włożył ją z powrotem do torby. Zawiał mocny wiatr, powietrze zdało się jakby wilgotniejsze. Jego długie, ciemnobrązowe włosy zatańczyły niczym rozgniewane, ślepe węże. Szła burza.

– Miejmy nadzieję, że śpisz, drogi Leopoldzie, jeśli tam jesteś.- powiedział cicho.- Inaczej czeka nas pogawędka. Oby nie więcej.

Obrzucił jeszcze raz spojrzeniem posąg oślepionego diabła. Zdawało mu się przez chwilę, jakby wlepiał on w niego swe nieistniejące oczy.

LEOPOLD

Schody były niebywale strome i pokryte pokaźną warstwą kurzu. Jednak pajęczyn i uroczych stworzątek je tworzących Aleksander nie uświadczył; cieszył się z tego faktu ze względu na to, że nie znosił pająków. O nie, bynajmniej się ich nie bał. Po prostu go obrzydzały. Było to dość zaskakujące biorąc pod uwagę funkcję, którą pełnił, ale koniec końców każdy ma jakieś przyzwyczajenia, tiki i wady. Ponadto był pedantem do kwadratu, ale to już w jego fachu było niezwykle przydatne. Oprócz pajęczaków nie lubił jeszcze całej reszty paskudnych owadów (za wyjątkiem biedronek, te cieszyły się jego niezmierzoną sympatią) oraz części gadów. Także bardzo się ucieszył, gdy schodząc schodami nie uświadczył lepkich sieci, mimo, że schody były kręte, strasznie strome, a każdy krok wzburzał w powietrze tumany kurzu. O nie, to się wcale nie liczyło, zniósł to jak na mężczyznę przystało. Ważne, że nie było tych paskudnych pająków.

Teraz budynek jeszcze bardziej przypominał grobowiec. Zejście prowadziło kawałek w głąb podziemi, a gdy schody się skończyły znalazł się w niewielkiej sali rozświetlonej przez zawieszone na ścianach pochodnie. O dziwo pierwszym pytaniem, które przyszło mu na myśl nie było „skąd tu pochodnie”, ani- o wiele bardziej sensowne zresztą- „dlaczego te pochodnie się palą?”. Pierwszym pytaniem, które zadał sobie po zejściu na dół było „dlaczego one palą się na niebiesko?”.

Płomienie były jasnobłękitne i takie też rzucały światło. Wszystko wokół traciło swą rzeczywistą barwę i przybierało kolor przybrudzonej nieco toni morskiej. Lepsze jednak to od ciemności niepozwalającej na ujrzenie czegokolwiek. Był przygotowany, miał przy sobie własne pochodnie, ale zdecydował, iż rozsądniej będzie ich nie zapalać. Intuicyjnie, miał złe przeczucia.

Naprzeciw schodów, które go tu przyprowadziły znajdowały się kolejne drzwi. Te jednak klamek nie miały w ogóle. Przed ponownym skorzystaniem z dobrodziejstw argumentu siły powstrzymał wędrowca jeden detal. Była nim dość osobliwa kołatka. Osobliwa, bo przedstawiała głowę czegoś, co przypominało humanoidalną ośmiornicę. Wizerunek był straszny, atakował męstwo jakby na poziomie instynktów i irracjonalności. Może było to związane z naturalnym respektem człowieka do tajemniczych otchłani oceanicznych, kto wie? Twarz, którą przedstawiał ten wzór w kamieniu sprawiała zarazem wrażenie po części ludzkie, jak i – o wiele wyraźniejsze zresztą – całkowicie obce: wrogie, nienawistne oczy, macki wychodzące z głowy jak chaotyczne włosy i wąsy.

Więc to tak., pomyślał. Jeśli chcesz wejść: zastukaj i zdaj się na łaskę gospodarza, który albo wpuści, albo nie. Może otworzy, a może nie. Ciekawe, czy tu też obowiązuje prawo gościnności.

Kapitan dokładnie przyjrzał się kołatce. Nie był przekonany, czy to dobry pomysł. Powoli podniósł rękę i chwycił za złączone macki-wąsy tworzące okrąg pod głową paskudztwa. Pociągnął i uderzył. Raz, drugi, trzeci. Głuchy łoskot potoczył się echem po pomieszczeniu. Od razu odskoczył rozglądając się na wszystkie strony obawiając się, że może tu być jakaś pułapka. Mało to słyszało się historii o starożytnych ruinach, gdzie jeden zły krok powodował zapadnięcie się podłogi z wilczym dołem albo wystrzelenie bełtów ze ścian dziurawiąc nieostrożnych awanturników? Nieważne, ile było w tych opowieściach prawdy. Lepiej chuchać na zimne, niż się sparzyć. Bądź inaczej: strzeżonego Pan Bóg strzeże.

Nie było jednak żadnych strzał, ostrzy przecinających powietrze, zapadni, ni nawet głazów bądź ruchomych ścian mających za zadanie miażdżenie niechcianych gości. W ruch nie poszły żadne mechanizmy, żadne urządzenia nie wydały ciężkich odgłosów pracy. Po prostu nie stało się nic. Ale tylko przez chwilę.

Drzwi zaskrzypiały upiornie, wręcz zaskowyczały jak zwiastująca śmierć banshee w księżycową noc otwierając się niechętnie przed przybyszem. Ukazały one kolejną komnatę, znacznie, ale to znacznie większą. Rozmiarami można byłoby ją porównać do sali tronowej Imperatora. Znajdowały się tam tylko dwa duże krzesła przypominające trony na samym środku pomieszczenia oraz stół między nimi. Ściany były bardzo specyficzne, gdyż aż pęczniały od płaskorzeźb, jedna stała na drugiej. Na suficie znajdował się wielki, kolorowy fresk. Tu również były pochodnie na ścianach upchane między rzeźbami, ale te płonęły już zwykłym, jasnym płomieniem jak natura nakazała. Ponadto tu i ówdzie stały wysokie świeczniki, dzięki czemu cała komnata była doskonale oświetlona. Kapitan nie zainteresował się mimo to tajemniczymi płaskorzeźbami, ani nawet freskiem wymalowanym nad jego głową. Jego uwagę pochłonęło coś zupełnie innego.

Na jednym z tronów ktoś siedział.

Aleksander powoli szedł w jego stronę. Echo jego kroków głośno odbijało się po sali. Gospodarz cały czas patrzył się na niego. Był to raczej niski jegomość w idealnie skrojonym garniturze. Na głowie miał melonik, pod nosem zaś gustowny wąsik o zawiniętych w górę końcówkach. Nosił czarne jak węgle okrągłe okulary. O tron opartą miał elegancką laseczkę. Chwycił ją i powstał ze swego siedzenia. Ruszył naprzeciw Aleksandrowi.

– Aleksander Nahuriel Dreschel. Kapitan oddziału 6 wchodzącego w skład XVIII dywizji Imperatora Franca III. Ach, byłbym zapomniał! Za niedługo być może odkrywca mistycznej Komnaty Kryształów! Rad jestem cię w końcu widzieć, zaprawdę rad. Naczekałem się zarazem długo, jak i krótko.- powiedział powoli idąc w stronę gościa. Spotkali się w połowie drogi do stołu.  Stanęli jakieś dwa metry od siebie. Zapadło chwilowe milczenie.

– Ty zapewne jesteś Leopold, jak mniemam?- zapytał w końcu Aleksander.- Demon skazany na wieczne pilnowanie Lustra? Oślepiony za swą nadmierną ciekawość?

Leopold skrzywił się lekko.

– Oj, spokojnie, spokojnie. Zacznijmy może od tego: nie jestem żadnym demonem. – pomachał w jego stronę laską gestem, który zdawał się być czymś pomiędzy groźbą i zarazem życzliwą prośbą.- Powiedzmy, że jestem… więcej jak demonem, mniej jak aniołem. Co się tak patrzysz?

– W księgach pisali, że upadłeś.- odrzekł nieco speszony kapitan. Zastanawiał się, co za rodzaj ślepoty dotknął nie-demona-i-nie-anioła. Może nic nie widział, a tylko „wyczuwał” wszystko wokół?

– Wskaż mi fragment, w którym tak napisano.- uśmiechnął się złowieszczo Leopold.- A nawet jeśli gdzieś jest, to z pewnością nie w źródle wiarygodnym. Napisano, że zostałem skarany, owszem. Ale że jestem upadłym gadem to sobie tylko dopowiedziałeś.- Aleksander chciał przemówić, ale gospodarz podniósł rękę na znak, żeby milczał.- Słuchaj. Wiem, po co tu jesteś. I jestem pełen podziwu. Ostatni człowiek trafił tu ponad sześćset lat temu… Byle kto tego nie dokona, a wielu próbowało.

– Wspaniale. A teraz staniesz mi na drodze i spróbujesz mnie ukatrupić, by nie dopuścić do profanacji tej świętej tradycji?- zapytał żołnierz patrząc na demona spode łba. Dumnie i groźnie. Ale w oczach błysnęła mu iskierka. Niepewność. Strach. Respekt.

– Nie bądź prymitywny. – pokręcił głową Leopold. Odwrócił się, przeszedł dwa kroki i ponownie stanął twarzą do swego gościa.- Ja nie mam po co tobie czynić krzywdy, a ty, nie oszukujmy się, mi krzywdy nie jesteś w stanie zrobić.

Aleksander sięgnął ręką do kabury z rewolwerem. Oczywiście ten ruch nie umknął uwadze jego oponenta.

– Nawet swoimi najwyższej jakości pociskami ze srebrną łuską, które masz w bębenku. -dodał szybko – Nie jestem jakimś umarlakiem, czy demonem, pamiętaj. Poza tym nie ma potrzeby walczyć. Ja ci drogi nie zastąpię. Będziesz mógł spokojnie iść dalej, o tam, w stronę tych drzwi.- wskazał na przeciwny koniec sali. Rzeczywiście, było tam przejście.- Ale najpierw po prostu muszę ci wyjaśnić co i jak. Objaśnić zasady gry.

-… gry?- w głosie kapitana niezwykle wyraźnie dało się usłyszeć poirytowanie i kpinę.- Więc po to karkołomnym wysiłkiem starałem się odnaleźć to zapomniane przez cywilizację miejsce, by teraz bawić się w jakieś… gierki?!- postąpił krok do przodu.- Co? Może jakaś próba? Jakieś testy, czy jestem wystarczająco mężny i godny?

Leopold ponownie pokręcił głową i westchnął głośno.

– A pomyśleć, że kiedyś byłeś wzorem cnót…- powiedział szeptem niedosłyszalnym dla Aleksandra.- Co to potrafi stać się z człowiekiem, gdy… Nieważne. Słuchaj, mój drogi.- powiedział już głośniej zwracając się do swego gościa przyjacielskim tonem.- Chodźmy usiąść. Przywitaliśmy się, jak wasz zwyczaj nakazał, teraz zasiądźmy do stołu. Porozmawiamy tedy.

Skazany anioł odwrócił się i ruszył w stronę stołu. Aleksander po chwili ociągania poszedł za nim. Miał cały czas baczenie na każdy krok, spodziewał się pułapki bądź podstępu. Wiele lat w zawodzie nauczyło go, że żadna gościna nie jest bezpieczna. Żadna.

Kątem oka przyglądał się ścianom, a dokładniej tym niepokojącym płaskorzeźbom. Budziły one jego ciekawość i jednocześnie obrzydzenie. Przedstawiały jakieś dziwne istoty, humanoidy, zapewne tej samej rasy, co głowa-kołatka. Obślizgła mutacja człowieka z życiem morskiej toni. Aleksander jednak nie mógł tego w tym momencie jednoznacznie stwierdzić: gdyby miał czas i sposobność chętnie przyjrzałby się im bliżej. Jednak na tą chwilę wolał nie poświęcać zbyt wiele uwagi sztuce, zająć się zaś swym zadaniem.

Leopold zasiadł na swym tronie wskazując Aleksandrowi, by ten usiadł po przeciwnej stronie stołu. Ten z lekkim ociąganiem to uczynił błyskawicznie wcześnie sprawdzając, czy wszystko jest na swoim miejscu i nie ma żadnego przekrętu. Postarał się to zrobić niezauważenie, lecz Leopold dostrzegł profesjonalne gesty i oględziny. Nie skomentował jednak.

– Nie będzie żadnych testów, żadnych prób ani nic w tym guście.- powiedziała istota w eleganckim garniturze, gdy Dreschel zajął już swe miejsce. Bawiła się przy tym końcówką wąsa pociągając za nią i puszczając. Wąsik drgał leciutko.- Gra polega na zadawaniu pytań. Z czego to pan pyta, ja odpowiadam. I, jako, że nie jestem demonem, kłamać nie chcę i nie mogę. W tej kolejności.
– A jeśli teraz kłamiesz?
– Och!- Leopold zaśmiał się serdecznie.- Spostrzegawcze spostrzeżenie. Nie, nie kłamię. Teraz też nie. Ale jeśli nie wierzysz… To już twoja sprawa.

Aleksander zmarszczył czoło. Zastanawiał się.
– Zgoda.- powiedział w końcu.
– Wspaniale! No, jakoś zaczynamy się w końcu dogadywać.- ucieszył się Leopold.- Nie mogę kłamać, ale nie muszę odpowiadać na wszystkie pytania, pamiętaj. Pytaj.- powiedział rozsiadając się wygodnie i zakładając nogę na nogę.

Kapitan położył łokcie na stole i oparł o dłonie głowę. Wpatrywał się w tą ciemną postać spoglądającą dziwnym, przenikliwym i zimnym wzrokiem zza idealnie czarnych, ani trochę nieprzezroczystych okularów. O co mógł zapytać? O wszystko. O co powinien spytać? To oczywiste. O Lustro.

Nie było już dziwnych płaskorzeźb, nie było tajemniczego fresku, nie było pochodni, nie było pomieszczenia. Była tylko idealna ciemność wokół i stół z dwoma okupowanymi tronami. I przygotowanie do zjawiskowego przesłuchiwania.
– Pytaj.- powtórzył Leopold.

C.D.N.

Dodaj komentarz