Kronikarz
Autorstwa Shawna (Tajemnice Antagarichu)
Wrzask. Przeraźliwy wrzask na tle wycia wilków. A może to było wycie ludzkie? W lochach Redratha trudno było to rozpoznać. Ten okrutnik uwielbiał dwie rzeczy – torturowanie innych i hodowla dzikich zwierząt. Uznał, że dobrze połączyć te dwa hobby więc zaczął używać leśnych stworzeń do tortur. A pomysły miał różne… W blasku pochodni pojawiła się wykrzywiona twarz jednookiego brodacza. Wyglądał naprawdę staro i groźnie. Miał spore ubytki na twarzy. Brak jednego oka, kawałka nosa, czy policzki poharatane bliznami nie sprawiały mu jednak problemu. Tak przynajmniej zdawało się Garvathowi przywiązanemu do lin i przypiekanego pochodnią w lewy bok. Ból zdawał się wyciskać z niego ostatnie siły. Złote oczy coraz częściej zasłaniały powieki, a długie włosy koloru słomy splątane w warkocz opadały aż do ziemi. Jego twarz nagle znalazła się na poziomie twarzy kata.
– Nie męcz się. Nawet jakbyś przypalał mi serce to nigdy Ci nie powiem! Nie zdradzę mojego wuja!
– Dzielny rycerzyk? Hm? – jego głos przypominał bardziej chrząkanie dzika niż głos ludzki. Zresztą sam nie wyglądał zbyt ludzko. Na pewno miał coś z innej rasy. Dziwne, że jego nietolerancyjny władca przyjął go na służbę. Wszak gardził Obcymi.
– Nazywaj mnie jak chcesz, prosiaku. Nie zdradzę ci nic!
– Więc może jednak przypalę Ci serducho, nędzny robaku? Nikomu nie będzie szkoda…
Nagle zatęchłe drzwi się otworzyły. Krzyki stały się głośniejsze, a do środka wszedł mężczyzna w długim płaszczu i kapeluszu ze strasznie szerokim rondem, które zasłaniało twarz. Odsłonił ją ukazując równie pobrużdżone oblicze, jak kata. Jednak oczy miały w sobie pewne ciepło, a usta nie były zasłonięte gęstą plątaniną włosów tylko zgrabnie przyciętą w trójkąt bródką. Cienkie brwi zmarszczyły się w gniewie, a jegomość warknął:
– Odłóż ten nóż, Robercie. Jeszcze się skaleczysz. Odziej godnie naszego gościa i przyprowadź do mojej komnaty. Muszę z nim pomówić.
– Już ja go godnie odzieję, nie martw się Grenedzie… He He He…
Do klitki wszedł niewysoki mężczyzna w białej szacie. Zarzucił warkocz na ramię i rozejrzał się po pokoju. Był to zwykły pokoik obity twardym drewnem i skórami zwierzęcymi, choć niektóre wyglądały podejrzanie. Niewiele było tu mebli, jedynie spora biblioteczka z książkami, biurko i dwa krzesła. Na jednym z nich siedział mężczyzna w płaszczu.
– I co Garvacie? Jak tortury? Było się wychylać?
– Ha! Jeszcze pytasz, bezczelny śmieciu! – w tej chwili obok jego ucha przemknął sztylet.
– Jak śmiesz tak się odzywać do starszego brata!
– Normalnie. Podczas gdy ja pomagam wujowi, ty siedzisz tu sobie spokojnie polując na niewolników i planujesz ataki na jego dwór!
– Dobrze wiesz, po co tu jestem! Nie mam zamiaru tego wszystkiego zaprzepaścić dla twoich zachcianek! Ale wróćmy do tego po co tu jesteś…
– Właśnie. Po co mnie tu ściągnąłeś z tamtego piekła?
– Pomogę Ci w ucieczce – podszedł do brata i mówił teraz cicho. – Podejdziesz do biblioteczki i wyjmiesz książkę „Tunele Ker’athasu”. Otworzy się schowek, w którym znajdziesz wszystkie potrzebne Ci rzeczy. To jest pancerz skórzany, zielony płaszcz, długi łuk, kołczan ze strzałami oraz miecz.
– A…
– Tak, Twój amulet też tam jest. I dokumenty wuja, które przemyciłem nim ktoś je znalazł.
– Dobra. Co dalej?
– Ja magicznie stworzę tutaj rozgardiasz, mnóstwo dymu, a Ty otworzysz okno i wyskoczysz. Na dole będzie czekał mój rumak. Zawołaj do niego po orkowemu, żeby jechał to pogoni prosto do dworu Hedok.
– A co z tobą?
– Ja zrobię pozór Twojego ataku, wymyślę coś. Ważne, żeby te dokumenty dotarły do hrabstwa.
– Tak będzie.
Chłopak już stał na framudze i naciągał kaptur na twarz, gdy zauważył w sąsiednim oknie kusznika do niego celującego. Nagle nacisnął spust, a Garvath skoczył.
– Nie udało Ci się! Może kiedy indziej!
Roześmiał się serdecznie i krzyknął krótkie „Waaagh!”. Koń natychmiast ruszył. Półkrewniak słyszał za sobą wrzaski i alarmy. Przyśpieszył nieco i ruszył w stronę rynku.
Na rynku jak zwykle było mnóstwo ludzi. To tu garncarz, to tam kowal. Wszędzie biegały dzieci, a dorośli wydawali swoje pieniądze na jedzenie, sprzęty użytkowe, albo na zbieracze kurzu. „Jak ja przejadę?” pomyślał półork, ale było za późno. Kopyta konia stukały w bruk, a ludzie przed nim się rozstępowali. Wrzaski gwardzistów słabły. Koń galopował, gdy nagle rozległ się wielki wrzask i głośny chrzęst łamanej kości. Jeździec odwrócił głowę i zobaczył kobietę klękającą przy truchle może sześcioletniego chłopca.
– On zabił moje dziecko! On zabił mojego syna! – wrzeszczała kobieta wskazując palcem oddalającą się postać. – Łapcie go!
– No to po mnie… – mruknął wskazany i znów skupił się na jeździe.
Gwar rynku był już za nim, gdy dojechał do bramy. Nasunął głębiej kaptur i powoli podjechał do strażników.
– Panowie, mogę przejechać?
– Najpierw musimy pana sprawdzić! Zejdź z konia!
– A czemuż to?
– W mieście jest bandyta, który zaatakował Wielkiego Łowcę, a kopyta jego konia zgniotły głowę młodego chłopca.
Strażnik spojrzał krótko na kopyta rumaka i rzucił:
– Lubisz rozbijać konno beczki z winem?
– Tak, to moje hobby.
– Jakoś mi się nie zdaje, że to wino.
– Doprawdy?
Nagle ostrze piki znalazło się tuż przy gardle jeźdźca.
– Złaź z konia, albo przebiję Ci tą plugawą gardziel!
– He He He… Panowie, nie dajmy się ponieść emocjom. Możemy to przecież rozegrać pokojowo, prawda?
– Nie. Teraz pójdziesz z nami!
– Niestety, muszę odmówić. Mam ważną sprawę do załatwienia poza miastem – jego ręka szybko wyszarpnęła pikę z rąk jej dzierżyciela i przebiła pierś drugiego.
– Do zobaczenia, kochani strażnicy! Obym nigdy więcej nie musiał was spotkać!
– ZAMKNĄĆ BRAMĘ!!!
– Hajda!
Niestety koń już był parę metrów od bramy. Coś świsnęło i Garvatha przeszył straszny ból. Musiał się jednak skupić na jeździe. Udało mu się minąć bramę i teraz jechał polną drogą prosto do hrabstwa Hedok.
Wśród osłony drzew chłopak zerknął sprawdzić, co spowodowało ból. Zerknął za siebie i zobaczył bełt wbity w jego bark.
– Niech to szlag!
Zatrzymał się przy drodze i usiadł. Wyszarpnął przedmiot i zabandażował ranę. Nagle siła zmęczenia, przypalonego boku i zranionego barku spowodowała zemdlenie mężczyzny w płaszczu. Ostatnie co usłyszał to rżenie jego konia i szum liści. Osunął się w cień.
– I jak?
– Będzie żył.
– Ale na pewno?
Odezwał się trzeci głos:
– Przestań się tak zamartwiać. Płynie w nim krew homunkulusa i orka, przezwycięży ból.
– Jesteś pewien?
– Na sto procent. Normalny człowiek nie przeżyłby tak długo z takimi urazami w takich warunkach. Poza tym nieźle się namęczył.
– Może i masz rację…
Garvath podniósł głowę i jak przez mgłę zobaczył trzy postacie pochylające się nad nim i jedną siedzącą w rogu.
– O! Budzi się! Przynieś wody!
– Sama se przynieś!
– Przeklęty ork…
Jeden z cieni podniósł się i zniknął. Po chwili Chłopak poczuł na czole coś mokrego i natychmiast obraz się wyostrzył.
– Ge… Gerth?
Nad sobą zobaczył szaro skórą postać z czerwonymi tatuażami na twarzy, ostrymi rysami twarz i długimi włosami koloru smoły splątanymi w kuca.
– Ta. Na miłość Arimtesa, byłeś cholernie blisko śmierci.
– Czyli jak zawsze, nie? Heh…
Obok orka zobaczył Rubdanka, swojego ojca. Rysy twarzy miał równie toporne jak Gerth, ale nie zdobiły ich tatuaże, a blizny i rany. Jedno oko było całe białe. Twarz wojownika była całkowicie pozbawiona włosów.
– Ojcze?
– Jestem przy Tobie…
– Miło z Twojej strony. Mama tu jest?
Widać było, że pytanie mocno dotknęło starego ojca.
– Nie ma. Poza tym wiesz…
– Taaak, nie bardzo chciałbyś ją widzieć. Ale gdzie jest?
– Nie mam pojęcia. Pewnie w lesie.
– A gdzie jest wuj?
Orkowie odpowiedzieli równocześnie:
– Czeka na Ciebie w swoim gabinecie. Kiedy tylko poczujesz się lepiej leć do niego.
– Ja mam dla niego dokumenty! Gdzie one są?
– Spokojnie, mamy je i wuj już je przeczytał.
– Uffff…
Zobaczył tylko jasną twarz swojej siostry Leerie i znów zasnął.