Opowieści Mrocznego Władcy
pióra Lorda Saurona (Tajemnice Antagarichu)
Epizod 5. Walcząc z nieuniknionym, cz. 4
Szóstka wampirów uciekała przez płonące miasto, ścigana przez kilkudziesięciu Sarafan i Lorda Hyldenów. W normalnych warunkach byliby w stanie im uciec, lecz teraz było to niemożliwe. Po pierwsze, ścigali ich glyphowi rycerza, uciec przed nimi było naprawdę wielkim wyzwaniem. Po drugie, jeden wampir był ranny.
Vorador jęknął głośno, kiedy ręka jednego z nosicieli ścisnęła zbyt mocno jego osłabione ciało. Wampir cicho przeprosił za ten błąd. Dawny władca Termogent zbył to lekkim machnięciem ręki, teraz nie było na to czasu. Musieli go nieść we dwóch, zawieszając jego ramiona na swych barkach. Lord Sarafan okazał się zbyt potężnym, by móc go pokonać. Vorador boleśnie zdał sobie sprawę, że gdyby nie jego dzieci, już dawno by nie żył. Gardło bolało go z braku krwi, cenny płyn pomógłby mu dojść do siebie, ale nie było czasu, by znaleźć jakąś ofiarę, Sarafanie deptali im po piętach. Zaczajenie się na nich w zasadzce też nie wchodziło w grę, było ich za mało. Zresztą na czele pościgu stali rycerze glyphowi przed którymi nie dało się ukryć.
Pozostała trójka wampirów prowadziła ich przez miasto, do jednej z licznych kryjówek Cabal w tym rejonie. Liczyli na to, że zgubią pościg w labiryncie korytarzy, których było pełno w każdej placówce ruchu oporu. Nie przejmowali się tym, że Sarafanie poznaliby w ten sposób część kryjówek. Powstanie było skazane na klęskę, większość wampirów już zginęła w licznych potyczkach, stąd duża część kryjówek stanie się niepotrzebna. Vorador widział beznadziejność sytuacji w jakiej się teraz znaleźli. Musieli zmienić sposoby działania, skończyć z otwartą walką. Skupić się na działaniach sabotażowych i przetrwaniu całej rasy. Każdy wampir był na wagę kielicha najlepszej krwi. Musieli czekać, dopóki Kain nie powróci, a to wcale nie było takie pewne. Może lepszym rozwiązaniem byłoby od razu poderżnąć sobie gardła i oszczędzić cierpienia… Mogą minąć stulecia, zanim nadejdzie czas przebudzenia, Mogą zostać odkryci, wybici do nogi, a nawet gdyby Kain powrócił… Ponownie spróbowałby podbić Nosgoth, nieważne za jaką cenę. Strażnik Balansu był zbyt niebezpieczny. Vorador bał się zniszczeń, jakie wampir aspirujący do miana Cesarza Nosgoth mógłby spowodować, miał jednak przeczucie, że to może być ostatnia deska ratunku dla rasy wampirów. Nic nie było pewne – nawet to, czy Kain w ogóle żył i mógł powrócić.
Szóstka wampirów uciekała długo i niestrudzenie, nie bacząc na zmęczenie czy głód krwi. Sarafanie również wykazali się wielką determinacją, nie tracąc tropu i kontynuując pościg z wielkim zaangażowaniem. Wampiry podjęły decyzję, by na chwilę przystanąć i rozpocząć pospieszną naradę. Vorador z ulgą usiadł, powoli zbierając stracone siły. Zbliżył się do niego jeden z wampirów, który ściągnął maskę.
– Jak się czujesz, panie? – zapytał niskim, ale czystym głosem.
– Ciężko, ale przeżyję. Powinniśmy iść dalej, choć przyznaję, postój dobrze mi zrobi. – odparł Vorador. – Widzę, że jakiś plan krąży po twej głowie. Mów szybko, mamy mało czasu.
Wampir przez chwilę nic nie mówił, jakby szukał odpowiednich słów. Był ubrany w typowy czarny strój skrytobójcy Łowców Cieni. Miał krótko ostrzyżone ciemne włosy, badawcze żółte oczy, które sprawiały wrażenie, jakby chciały się wwiercić wgłąb czyjejś duszy. Dość mocno rzucały się w oczy jego chorobliwie blada skóra (co było typowe dla wampirów) i czarne, wąskie usta, których jednak nie farbował. Twarz uzupełniał krótki, szeroki nos i spiczaste uszy. Jego ciało było umięśnione i wygimnastykowane, zdradzające długie lata walki oraz ciężkiego treningu.
– Trzeba odwrócić uwagę Sarafan, dać wam czas na ucieczkę. Zostanę, by przytrzymać ich jak najdłużej. Wy uciekajcie, doprowadźcie naszego przywódcę w bezpieczne miejsce.
– To jest samobójstwo, nie zgadzam się na to. Nie teraz, kiedy cała nasza rasa jest zagrożona. – pokiwał przecząco głową Vorador.
– To jedyny sposób. – naciskał wampir. – Zostaniesz razem z Wilhelmem i Christofem. Oni zabiorą cię w bezpieczne miejsce. Jako eskorta zostanie jeszcze dwóch moich najlepszych ludzi.
– Zostaniemy razem z tobą. – towarzysze wymienieni z imienia jasno określili swoje stanowisko. – Nie zostawimy cię samego, razem będziemy mieć większe szanse na spowolnienie pościgu.
– Możliwe, że macie rację. Spodziewałem się takiej odpowiedzi z waszej strony, ale nie chciałem was narażać na niebezpieczeństwo. Mimo wszystko cieszę się, że będziecie ze mną, kiedy nasza walka dobiega kresu.
– Nie rób tego, to szaleństwo, nie wystawiaj swego życia na szwank bez potrzeby. Bardziej przydasz się tutaj, kiedy w końcu dotrzemy do schronienia, będziemy musieli kontynuować walkę. – powiedział Vorador. – Jesteś potrzebny Cabal.
– Wypełnię me zadanie, mistrzu. Po to zostałem stworzony. Nie zawiodę cię. Ruszajmy.
Trójka wampirów szybko zawróciła w stronę awangardy oddziału Sarafan i zniknęła w mroku, zaraz po tym jak zmienili kierunek.
***
Sir Martin przystanął w miejscu i rozejrzał się wokoło. Pięciu glyphowych rycerzy podążających za nim uczyniło dokładnie to samo. Już od dłuższego czasu podążali za grupą uciekających wampirów niosących ciężko rannego przywódcę Cabal, Voradora. Rycerz nie wiedział, czy mógł liczyć na jakieś wsparcie, gdyż tylko magia glyphów umożliwiła mu podjęcie pościgu za uciekinierami. Pamiętał, że Lord Sarafan leżał unieruchomiony, prawdopodobnie nieprzytomny, obalony podstępnym atakiem. Reszta żołnierzy pozostała, by strzec jego bezpieczeństwa. Nawet gdyby ruszyli zaraz za nimi, pozostaliby daleko w tyle. Wampiry co jakiś czas rozpylały czarną mgłę, próbując zniechęcić ludzi do pościgu, ale to było zbyt mało by zwieść elitę Zakonu Sarafan, glyphowych rycerzy. Sir Martin w końcu przystanął w miejscu, gdyż wyczuł zbliżające się zagrożenie. Symbole glyphów rozbłysły mocniejszym światłem. Zbliżali się. Kto to mógł być? Krwiopijcy dostali wsparcie? Postanowili wrócić i zemścić się? Setki pytań rozbłysły w głowie rycerza. Jedynym sposobem, by odkryć prawdę było iść dalej.
Raz jeszcze podjęli pościg, a z kolejnymi ulicami jakie pokonywali, zbroje świeciły coraz mocniejszym światłem, a złe przeczucia Martina rosły. Zalecił wzmożoną czujność i kazał dobyć broni. Stopniowo zmniejszali tempo biegu, aż w końcu rycerz kazał im zupełnie przystanąć. Ich zbroje świeciły niczym najjaśniejsze latarnie.
Kiedy wampiry zdały sobie sprawę, że chowanie się nie ma sensu, gdyż zostaną niedługo odkryte, uderzyły bez wahania, ale precyzyjnie.
Jeden z Sarafan upadł na ziemię, przygnieciony wielkim ciężarem, który okazał się być wampirem. Zanim pozostali rycerze przybyli mu z pomocą, krwiopijca zatopił zimne ostrze w jego ciele. Człowiek zaharczał i splunął krwią, a potem znieruchomiał. Wampir rozmył się w ciemnościach.
Sir Martin zrozumiał podjętą taktykę i gestem rozkazał utworzyć ciasny okrąg. Zakonnicy przyjęli rozkaz, ale zanim uformowali pozycję, Łowcy ponownie uderzyli z cieni.
Dowódca Sarafan kątem oka dojrzał wampira, który skoczył w jego kierunku korzystając z Mrocznego Daru Skoku. Dzięki szybkiemu refleksowi zdołał wznieść tarczę i zaprzeć się nogami w ziemi. Siła pędu krwiopijcy zatrzęsła jego ciałem, upadł na plecy ale nie znalazł się w tak beznadziejnej sytuacji jak zabity wcześniej nieszczęśnik. Wampir ze zdziwieniem stwierdził, że zawisł na tarczy człowieka, który wbrew wszelkim przypuszczeniom wytrzymał Skok. Sir Martin wprawnym ruchem skierował tarczę w dół i przyszpilił wampira do ziemi. Bezradny krwiopijca zakończył swe nieżycie, gdy miecz Sarafana odrąbał mu głowę, która potoczyła się w stronę cieni.
W odpowiedzi Wilhelm i drugi wampir wyszli z cieni, nie kryjąc swej obecności. Rzucili przelotne spojrzenia na zwłoki towarzysza, ale potem zwrócili je w stronę Sarafan. W ich pazurzastych dłoniach tkwiły miecze posmarowane sadzą, to była sprytna metoda na ukrycie blasku ostrzy, przydatna, gdy trzeba było czekać ukrytym w cieniach. Rzucili się na Sarafan bez żadnego ostrzeżenia, mimo braku przewagi liczebnej.
Rycerze stawili im czoła, robiąc użytek ze swego opancerzenia i specyficznego wyszkolenia. Ich przeciwnicy rychło pokazali swoją siłę i zręczność, jak również talenty akrobatyczne. Lawirowali pomiędzy ostrzami sarafańskich mieczy, walcząc z kilkoma wrogami naraz, wykonując oszczędne ruchy, bardziej zbijając ostrza na bok niż otwarcie je blokując. Ich figury akrobatyczne i przewroty robiły spore wrażenie na rycerzach, którzy nosząc swoje ciężkie zbroje mogli jedynie popatrzeć z daleka. Sarafanie zdali sobie sprawę, że prędzej czy później zmęczą się, a wtedy wampiry ich zabiją. Martin domyślił się w przebłysku zrozumienia, że nie chodzi tutaj o możliwość zabicia ich, chodziło o umożliwienie Voradorowi ucieczki. Musieli działać szybko.
Dowódca Sarafan wzniósł bojowy okrzyk, szarżując wściekle na wampira. Krwiopijca liczył na to, że poigra ze zmęczonym człowiekiem, pozwoli mu się zbliżyć na jak najbliższą odległość, a następnie wykona unik lub zbije ostrze miecza. Tak też się stało, ale kiedy Sir Martin pozwolił na to, by jego oręż chybił, zdecydował się na pewien wysoce nieortodoksyjny ruch. Odpiął swoją tarczę i cisnął ją w twarz wampira. Zaskoczenie było całkowite. Tarcza trafiła perfekcyjnie w cel, miażdżąc mu usta, wybijając sporą ilość zębów i rozpłatując część twarzy.
Wilhelm poczuł ból większy niż kiedykolwiek w swym nieżyciu, na przemian jęcząc, płacząc i krzycząc ze straszliwego bólu. Sarafanie zgodnym ruchem rzucili się na wampira ze wzniesionymi ostrzami i zaczęli rąbać go na kawałki, szybko zmieniając jego ciało w pulsujący wór pełen posiekanych organów. Widok zaiste makabryczny.
Ostatni wampir zgiął się niemal wpół, zacisnął obie pięści i wysłał telekinetyczną falę uderzeniową, którą wzmocniła jego nienawiść. Sarafanie natychmiast runęli niczym drzewa wyrwane przez huragan. Wampir z grymasem wściekłości na twarzy dopadł pierwszego Sarafana i szybkim ruchem miecza rozpruł mu gardło, niechcący zapewniając mu szybką, choć krwawą śmierć. Pozostali Sarafanie zdążyli już wstać, a Sir Martin pierwszy zagrodził mu drogę, wznosząc ostrzegawczo miecz.
– Biegnijcie dalej! On jest mój! – krzyknął do rycerzy, choć nie zaryzykował spojrzenia za siebie. – Vorador nie może uciec.
Zakonnicy posłuchali jego rozkazu i natychmiast pobiegli dalej. Wampir zasyczał, odsłaniając kły. Ruszył do przodu, ale rycerz ciągle blokował mu drogę. Spojrzał na niego płonącymi oczyma, ale nie mógł nic zrobić.
– Jesteś potężny, nie przypominasz innych wampirów… Kim jesteś? – zapytał cicho Martin.
– Kim jestem…? Nietypowe pytanie, Sarafanie. Wy nigdy nie pytacie, tylko zabijacie. – wycedził wampir. – Ale chyba mogę ci powiedzieć. Jestem Baal, a ty jesteś martwy, daj mi tylko chwilę.
Wampir ciął nisko, niebezpiecznie. Rycerz w ostatniej chwili zdążył ustawić miecz pionowo, by zablokować atak. Zripostował potężnym horyzontalnym cięciem, mającym odrąbać głowę krwiopijcy. Baal uchylił się przed ostrzem i zanurkował pod obronę Martina, uderzając go pięścią w brzuch. Nadludzka siła wampira zgięła rycerza wpół, pozbawiając tchu. Ostatkiem sił wzniósł tarczę, która uchroniła go przed kończącym ciosem. Zaczerpnął powietrza i skontrował ukośnym cięciem na pierś. Baal pewnym ruchem zablokował cios, ale przebiegła finta Sarafana odsłoniła go na prawdziwe zagrożenie. Sir Martin skutecznie uderzył go na odlew tarczą w twarz. Wampir obrócił się w miejscu, po czym przyjął kolejne uderzenie tarczą. Upadł na ziemię, plując krwią ze zranionej twarzy i przegryzionego języka gdy zaciskał zęby z bólu. Martin wzniósł miecz do kończącego ciosu, ale Baal użył ostatniego asa w rękawie.
Buteleczka z zielonym płynem rozprysła się na ciele rycerza. Sarafan poczuł odpływające go siły, nogi zaczęły mu się trząść, zbroja stała się niewiarygodnie ciężka. Upadł łapiąc się za piersi i dysząc ciężko. Wampir obserwował uważnie reakcje człowieka, ale choć sam chciałby go teraz dobić, nie miał siły by wstać. Leżeli tak obaj, Sarafan i Wampir, jeden pragnący zabić drugiego, ale bez sił by tego dokonać.
Jednak Baal zaczął szybciej dochodzić do siebie. Wstał na chwiejnych nogach, podpierając się mieczem. Zaczął powoli zbliżać się do powalonego Sarafana, który patrzył, ale nie mógł nic zrobić.
– Wygrałem… – wychrypiał Baal. – Widzisz, nasz Mroczny Dar pozwala nam przetrzymać wszelkie przeciwności losu. Wy, ludzie, jesteście krótkowieczni i słabi. My jesteśmy na wyższym szczeblu łańcucha pokarmowego. Wy jesteście jedynie pokarmem. Pora umierać…
– Nie jestem tego taki pewien, wampirze. Przegraliście już na samym początku. Trzeba było nie wychylać się z waszych kryjówek, wyłapalibyśmy was jak szczury. Bez żadnego problemu. – rzucił rycerz w przejawie oporu.
Wampir ryknął dziko i rzucił się na Martina, ale rycerz poczuł w sobie zmianę. Miał wrażenie, jakby odkrył siebie na nowo. To była prawda, gdyż był nieświadomy obecności daru, z którego potęgi mógł właśnie skorzystać. Nie wiedział w jaki sposób, ale całkowicie nieświadomie mógł użyć magii. Z jego dłoni wykwitły jasnoniebieskie pociski czystej energii, które pomknęły na spotkanie Baala. Wampir krzyknął z bólu i niedowierzania, kiedy pociski zaczęły czynić spustoszenie w jego ciele. Miecz wypadł z jego drżących palców, kiedy uciekł między cienie z których wcześniej ośmielił się wychylić.
– To jeszcze nie koniec, Sarafanie! Będę miał swoją zemstę… – głos wampira niczym echo rozbrzmiał w głowie rycerza.
Ostatnie co jeszcze zobaczył, to nadbiegający zakonników prowadzonych przez Lorda Sarafan. Potem kojąca ciemność otoczyła go swym całunem.